środa, 25 listopada 2015

Orzechy - samo zdrowie!

Nie od wczoraj wiadomo, że orzechy porównać można do pastylki zawierającej skoncentrowane witaminy i kluczowe dla zdrowia składniki odżywcze.Okazuje się, że z ich pomocą można walczyć z szeregiem przykrych dolegliwości zdrowotnych, jak również pokryć niedobory mikroelementów przyczyniające się do rozwoju licznych chorób.


Na serce i cholesterol: orzechy włoskie i laskowe

Korzystny wpływ regularnej konsumpcji orzechów na narządy układu krążenia i system krwionośny znany jest od lat. Migdały i orzechy laskowe obfitują w kwasy tłuszczowe jednonienasycone, które pomagają kontrolować poziom cholesterolu we krwi. Jak się okazuje, wystarczy zjeść 60 g wymienionych w poprzednim zdaniu produktów dziennie, by poziom cholesterolu spadł o 7,8%. Co więcej – orzechy włoskie są jedynym rodzajem bakalii zawierającym wielonienasycony kwas omega 3, obniżający ciśnienie i wykazujący ochronny wpływ na serce. Ponadto redukują poziom homocysteiny – aminokwasu odpowiedzialnego za jeden z poważnych czynników rozwoju zmian miażdżycowych w tętnicach, zawału serca i udaru mózgu.  Przy okazji wypadałoby nadmienić, że zgodnie z opinią fińskich badaczy migdały należy jeść ze skórką, bowiem zdejmując ją pozbawiamy organizm źródła ważnych flawonoidów, wzmacniających ścianki naczyń krwionośnych i mięsień sercowy.


Na zatwardzenie: pistacje, orzechy włoskie i makadamia
Kto zmagał się z problemem zatwardzeń, prawdopodobnie odkrył już rewelacyjne, wręcz wybuchowe działanie suszonych śliwek i ich wpływ na działanie końcowej odcinka jelita grubego. Wszystko za sprawą błonnika, którego we wspomnianych, suszonych owocach jest 7,1%. Prawdopodobnie jednak wciąż tajemnicą pozostaje dla niego fakt, że istnieją małe, niepozorne, zielone orzeszki, które tego samego błonnika mają blisko połowę więcej, bo aż 10,6%! Mowa oczywiście o pistacjach, którym dzielnie dotrzymują kroku orzechy włoskie (6,5%) i makadamia (5,3%). Garść orzechowej mieszanki dziennie – i temat bolesnych posiedzeń w gabinecie dumania mamy z głowy. Przy okazji w całkiem miły sposób zmniejszamy w ten sposób ryzyko zapadnięcia na raka jelita grubego, o czym informują naukowcy z Uniwersytetu w Toronto w Kanadzie. 

Na spadek wagi: migdały, orzechy laskowe i orzechy włoskie
Wbrew powszechnemu mniemaniu, regularne spożycie bakalii, a w szczególności orzechów, zalecane jest osobom pozostającym na dietach odchudzających. Wcześniejsza teoria mówiąca o tym, że należy unikać tych produktów ze względu na ich wysoką kaloryczność, obalona została już w 2008 r. Prowadzone wówczas w Stanach Zjednoczonych badania ujawniły, że tajemnica tkwi w sytości – jeśli dostarczymy do organizmu określoną ilość kalorii w postaci orzechów, przykre uczucie głodu powróci dużo później, niż gdybyśmy dostarczyli tę samą ilość kalorii z innym rodzajem pożywienia. Co więcej – prowadzone obserwacje grup kontrolnych wskazują, że osoby odchudzające się i jednocześnie często jedzące orzechy cechują się niższym ryzykiem powrotu do dawnej wagi (wystąpienia efektu jo-jo), zaś w przypadku osób o prawidłowej masie ciała – ograniczają ryzyko rozwoju nadwagi i otyłości. Dzieje się tak, ponieważ orzechy zawierają inny rodzaj tłuszczów niż te, które odkładają się w formie oponki na brzuchu.

Na spokojną ciążę: orzechy laskowe i orzechy ziemne

Jeśli świadomie planujesz ciążę, z pewnością stosujesz któryś z suplementów diety zapewniających prawidłową podaż kwasu foliowego, niezbędnego dla prawidłowego rozwoju płodu. Możesz łykać tabletki, a przy okazji bliżej zaprzyjaźnić się z orzeszkami ziemnymi lub laskowymi. Pierwsze z wymienionych zawierają aż  145 µg naturalnej folacyny w każdych 100 g produktu, podczas gdy drugie – aż 113 µg. Biorąc pod uwagę, że zalecana dawka dzienna dla osoby dorosłej wynosi od 200 do 400 µg, regularna konsumpcja wspomnianych orzechów stanowi ważne źródło tej substancji.

Przeciwko cukrzycy: orzechy nerkowca, migdały i orzeszki piniowe
Orzech stanowią prawdziwą skarbnicę mikroelementów, czyli pierwiastków niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania każdego organizmu, jednak niezbędnych w ilościach śladowych. Zaliczają się do nich takie substancje jak magnez, mangan, wapń, fosfor, żelazo, potas, cynk, miedź i selen. Wszystkie z wymienionych możemy dostarczyć jedząc orzechy, ale na szczególną uwagę zasługuje magnez, obecny w orzechach nerkowca w ilości 292 mg, w migdałach w ilości 270 mg czy orzeszkach pinii w ilości 251 mg (na 100 produktów). Zgodnie z wynikami badań prowadzonych na Harvardzie w Harvard T.H. Chan School of Public Health, istnieje istotna zależność między spożyciem magnezu a ryzykiem zapadnięcia na cukrzycę. Okazuje się, że pierwiastek ten chroni organizm przed uodpornieniem na działanie insuliny, istotnie redukując stropień zagrożenia rozwojem choroby.


Na lepszą pamięć – migdały i orzechy laskowe
Jak twierdzi profesor Jordi Salas-Salvadó, wykładowca na Wydziale Nauk o Żywności na Uniwersytecie Rovira i Virgili (Tarragona w Hiszpanii), orzechy same w sobie nie oddziałują na procesy poznawcze u ludzi, jednak mają pośredni wpływ na czynniki decydujące o funkcjonowaniu systemu nerwowego. Regularnie konsumowane zmniejszają ryzyko zapadnięcia na jedną z chorób cywilizacyjnych takich jak cukrzyca czy nadciśnienie, nie powodują tycia, poprawiają działanie śródbłonka (tkanki wyściełającej wnętrze serca i naczyń krwionośnych), zwiększają poziom dotlenienia narządów wewnętrznych i przeciwdziałają zapaleniom, a zatem opóźniają procesy starzenia. Co więcej – obfitują w witaminę E, którą uważa się za jedną z substancji chroniących umysł przed starczą demencją. Szczególnie wiele zawierają jej migdały (25,6 mg) i orzechy laskowe (do 17,5 mg). Przy okazji oba wymienione rodzaje bakalii wydatnie poprawią wygląd naszej skóry, włosów i paznokci.

Na mniej bolesne miesiączki – pistacje

Syndrom PMS, czyli zespół napięcia przedmiesiączkowego, daje w kość zarówno samym paniom, jak i ich otoczeniu. Niestety drażliwość, zmiany nastroju i obrzęki nie zawsze zanikają wraz z pierwszym dniem krwawienia. Często zamiast zamienić się w przykre wspomnienie, symptomy zbliżającej się miesiączki dodatkowo zaostrzone zostają przez dokuczliwe bóle podbrzusza. Niekiedy tak straszne, że nawet popularne środki przeciwbólowe nie są w stanie sobie z nimi poradzić. Tymczasem jedynym środkiem łagodzącym wspomniane objawy i zalecanym przez współczesną medycynę jest suplementacja witaminowa, ze szczególnym uwzględnieniem witamin z grupy B (badania przeprowadzone w Hospital North Staffordshire w Wielkiej Brytanii). Na rynku dostępnych jest wiele sztucznych preparatów zawierających syntetyczne substancje chemiczne, jednak ich przyswajalność bywa kwestionowana. Dlatego sztuczne kapsułki warto zastąpić naturalnym źródłem witamin – orzechami. A w szczególności pistacjami, których 100 g dostarcza aż 1,6 mg witaminy B6.

Na lepszą wydajność organizmu – migdały i orzechy ziemne
W 2014 r. naukowcy z Narodowego Instytutu Medycyny Sportowej w Chinach przeprowadzili ciekawy eksperyment. Zwrócili się z prośbą do grupy złożonej z ośmiu zawodowych kolarzy i trzech triatlonistów, aby swoją dotychczasową dietę rozszerzyli o 75 g migdałów.  Następnie mierzono odległości przemierzaną przez sportowców podczas 20 pierwszych minut codziennego treningu. Po dziesięciu tygodniach regularnego spożywania migdałów okazało się, że średni dystans pokonywany przez każdego ze sportowców biorących udział w badaniu zwiększył się o 1,7 km. Okazało się, że owoce migdałowca biorą udział w regulacji podaży węglowodorów i procesie dystrybucji tlenu w organizmie. Czyli stanowią rodzaj wydajnego, taniego i w pełni legalnego dopingu. Natomiast sportowcom-amatorom oraz miłośnikom siłowni zaleca się wspomaganie orzeszkami ziemnymi, szczególnie bogatymi w białko.

Na stawy i kości – migdały i orzechy pinii
Orzechy stanowią wartą rozważenia alternatywę w przypadku konieczności wzbogacenia codziennej diety w wapń, ważny budulec naszych kości oraz równie istotną substancję odpowiedzialną za kurczliwość mięśni. Migdały stanowią jedno z najbogatszych roślinnych źródeł tego minerału. 100 g migdałów zawiera aż 269 mg wapnia, co czyni owoce migdałowca niekwestionowanymi zwycięzcami w tej konkurencji. Równie cenne okazują się orzechy pinii – obfitują w cynk (6,45 mg w 100 g) niezbędny dla prawidłowego rozrostu tkanki kostnej, co ma szczególne znaczenie u dzieci. Jak wykazały badania prowadzone na Uniwersytecie Andong w Korei, cynk stymuluje proces budowy nowych komórek oraz reguluje aktywność fosfoprotein – białek ogrywających istotną rolę m.in. w przypadku leczenia złamań kości.


Już na podstawie tego krótkiego podsumowania wyraźnie widać, że warto jeść orzechy, zarówno dla ich wyjątkowego smaku, jak i dla korzyści, jakie niosą dla naszego organizmu. Ale jaka jest zalecana dzienna dawka orzechów? Takie pytanie zadają setki internautów na wszelkich możliwych forach dyskusyjnych i… nikt nie daje im konkretnej odpowiedzi. W polskojęzycznej sieci najczęściej pojawia się enigmatyczny zwrot „garść dziennie” lub „garść” raz na kilka dni, ale głębszej precyzji brak. Zajrzałam więc do źródeł obcych i tam pojawiają się wielkości od 30 g (w ramach profilaktyki zdrowotnej) do 50 g (w zastępstwie np. jednego posiłku w diecie wysokokalorycznej) dziennie. To wystarczająco, by nie przerazić ilością kalorii tych odchudzających i jednocześnie zapewnić pełną suplementację witaminowo-mikroelementową.


Na koniec – warto pamiętać o jeszcze jednej kwestii. ILE orzechów dziennie jeść to pytanie bardzo ważne, ale dużo istotniejsze jest JAK je jeść. Orzechy stały się ostatnio bardzo modną przekąską, proponowaną przez producentów żywności w formie solonej i słodzonej. Mamy więc orzechy prażone w soli, maczane w miodzie, kropione czekoladą, topione w chrupiących panierkach o smaku cebuli lub papryki, glazurowane do postaci kamyczków, proponowane w formie draży, słodkich przekąsek, deserów lub przegryzek. Przykro mi, ale właśnie w takiej postaci NIE POWINNY być spożywane. W ramach zbilansowanej diety i dla zachowania pełni zdrowia (oraz właściwego obwodu w talii) należy włączyć je do codziennego jadłospisu nie w formie extra-posiłku, lecz jako składową dotychczasowych dań. Niskosolone lub niesolone, prażone na sucho na patelni lub w piekarniku, jako dodatek do jogurtów, sałatek czy mięs. Dopiero w takiej postaci przyniosą naszym organizmom spodziewaną korzyść.


Aromatika zachęca natomiast do skorzystania z oferty firmy u zakupu mieszanek bakaliowych – złożonych z najszlachetniejszych orzechów i rodzynek z dodatkiem (lub bez) chipsów bananowych. 1 łyżka dziennie wymieszana z płatkami owsianymi i dodana do kubeczka jogurtu naturalnego czy owocowego zamieni się w bardzo szybkie i łatwe do przyrządzenia, pyszne i odżywcze pierwsze lub drugie śniadanie. Ewentualnie zdrową i pełnowartościową przekąskę do schrupania w godzinach pracy. 

czwartek, 12 listopada 2015

Siano na talerzu

Czy wam również zdarzyło się zauważyć, że smak i aromat warzyw i owoców baaardzo odbiega o tego, co pamiętają nasze podniebienia z czasów dzieciństwa i młodości? Czy wy również coraz częściej słyszycie od znajomych opinie w stylu "Wczoraj byliśmy u teściów na działce i przywiozłem od nich trochę swojskich pomidorów, jejku, co za smak!" ? Czy wam również zdarza się zachwycać ogórkowym zapachem ogórka, paprykowym smakiem papryki albo rzodkiewkową, ostrą nutą rzodkiewki? Czyli czymś, co powinno być normalne, a coraz częściej staje się wyjątkiem? I to nawet w przypadku produktów kupowanych od pana Zdzisia na bazarku?


Niestety od kilkunastu lat zauważyć można tendencję to stałego pogarszania parametrów organoleptycznych żywności, choć w ostatniej dekadzie zjawisko to osiągnęło zatrważające rozmiary. Na talerzach królują pomidory o smaku trawy, bezwonne pieczarki, tekturowe jabłka, dmuchane truskawki i plastikowe kalafiory. Kiedy moja matka gotowała zwykłą marchewkę z groszkiem na obiad, warzywami pachniał cały dom. Gdy kroiła w kuchni cebulę, dwa pokoje dalej wszyscy płakali razem z nią. A jeden ząbek czosnku z powodzeniem wystarczał do aromatyzowania kotletów mielonych dla całej rodziny. Dzisiaj o tym, że mam do czynienia z cebulą wiem dopiero wtedy, gdy przypadkiem za mocno podsmażę ją na patelni, a czosnek można spokojnie zjeść w kanapce i nawet jeśli nie umyjemy zębów, po godzinie woń oddechu wraca do normy…

Pomidory z supermarketu
Pomidory z ogródka teściowej
Wychodziłoby na to, że marchewka z dziś nie jest równa marchewce z wczoraj. Ale przecież, o ile można mówić o różnicy w jakości produktów przetworzonych, np. wędlin, to mówienie o różnicy w jakości karotki sprzed dwudziestu lat i obecnej trąci absurdem. Ewentualnie szala zwycięstwa przechyla się, paradoksalnie, na korzyść tej ostatniej. Wyrośnięta, dorodna, jednolicie wybarwiona w miejsce pamiętanej z dzieciństwa, fikuśnie poskręcanej i pełnej czarnych kanalików wyżartych przez robale… Więc w czym tkwi przyczyna jest bezsmaku? Ogólnie rzecz ujmując: właśnie w tym jej pięknym wyglądzie. A konkretnie: łańcuchu procesów prowadzących do uzyskania wspomnianego piękna. Czyli: praktycznej likwidacji sezonowości produktowej, promocji tzw. "zrównoważonego rolnictwa", zmianie systemu magazynowania i dojrzewania płodów rolnych, pogorszeniu jakości dostępnej wody oraz… praktycznym ujednoliceniu odmian produktowych. Po bliższej analizie okazuje się, że faktycznie ten pomarańczowy kawałek korzonka kupowany dziś w sklepie i podpisany jako "marchewka" ma już niewiele wspólnego z produktem, jaki królował na naszych talerzach jeszcze dwadzieścia lat temu.

Naturalna sezonowość i jej sztuczny brak

Święta Bożego Narodzenia bez pomidorów? Wielkanoc bez małosolnych ogórków domowej produkcji? Brak zupy marchewkowej w maju i czerwcu? - to dzisiaj sytuacje praktycznie niewyobrażalne, choć do niedawna (dla naszych matek i babć) całkiem normalne. Występowało coś, co nazywało się sezonowością produktów. Truskawki dojrzewały w czerwcu - przez dwa tygodnie człowiek obżerał się truskawkami, bo w pozostałych 50 tygodniach roku truskawek nie było (chyba że babci udało się trochę zamrozić albo litościwie przerobiła je na dżem). W lipcu dojrzewały ogórki? To się jadło ogórki we wszelkich możliwych postaciach, by w sierpniu zastąpić je papryką (na zmianę z porzeczkami), a we wrześniu - winogronami. Na święta czasem były gruszki, ale tylko odmiany konferencja, którą zbierało się z drzew późną jesienią  i która jako jedna z niewielu była w stanie przetrwać kilka miesięcy przechowywania. To, czego nie dało się przejeść, przerabiano: marynowano, konserwowano, kiszono, kwaszono, suszono i mrożono.

Teraz jest inaczej - klient wymaga, więc klient ma. Pełna gama warzyw i owoców dostępnych jest praktycznie od ręki przez cały rok, a jedynym wyznacznikiem poziomu ich konsumpcji jest cena i zasobność portfela nabywcy. Czy to znaczy, że brzoskwinie dojrzewają teraz w lutym? Nie. Ale gruntownie zmienił się sposób zbierania, magazynowania i dystrybucji płodów rolnych. Za względu na wymogi narzucone przez głównych odbiorców (wielkie sieci handlowe), owoce i warzywa zbiera się właściwe zielone i przez długie miesiące przechowuje w specjalnych komorach sztucznie spowalniając proces dojrzewania (a jednocześnie chroniąc przed zgniciem). Następnie, tuż przed planowanym transportem do sklepu, równie sztucznie poddaje działaniu środków przyspieszających dojrzewanie, w taki sposób, by produkt dotarł do sklepu docelowego w stanie "w sam raz" do konsumpcji. Niestety nie ma szans, żeby taki owoc lub takie warzywo smakowało jak to z babcinej piwniczki.

Raz a dobrze

Takie jabłka jedzą nasze dzieci
Takie jabłka pamiętam
z dzieciństwa
Jak wspomniałam, wiele produktów zbiera się zielonych. Siłą rzeczy ich smak i zapach różnią się od warzyw czy owoców, które w naturalny sposób dojrzały na świeżym powietrzu, w pełnym słońcu i czerpiąc pełnię składników odżywczych z gleby. Tego rodzaju proces znajduje uzasadnienie w przypadku towarów importowanych (np. cytrusów do Polski, które muszą przetrwać długi, niekiedy kilkutygodniowy rejs i okres, jaki dzieli je od przybycia do portu a rozwiezieniem do sklepów w całym kraju), ale dlaczego stosowany jest do wszystkich, również rdzennie rodzimych płodów rolnych, które z powodzeniem można byłoby zbierać tuż przed podaniem na stół? I tu znów kłania się skala produkcji. Coraz większe i rozleglejsze gospodarstwa wymagają optymalizacji. Nie da się co drugi dzień skontrolować kilkudziesięciu hektarów sadu dla zebrania akurat tych jabłuszek, które już nadają się do jedzenia, ale już za kilka dni zaczną gnić na drzewie, więc fajnie byłoby je sprzedać. Coś, co było możliwe w małych, rodzinnych gospodarstwach, na plantacjach jest nie do zrealizowania. Zbiór jest jeden i dla zagwarantowania zysku musi odbyć się zanim owoce zaczną dojrzewać.

Niesłusznie pomijana woda

Jednym ze sposobów promocji owoców i warzyw jest wskazywanie na ich "ekologiczność", przez co rozumie się brak zastosowania pestycydów w procesie ich uprawy. Tymczasem, zdaniem agronomów, bycie lub nie produktem ekologicznym nie przesądza o smaku owocu czy warzywa. Jakkolwiek oczywiście ma wpływ na ilość chemii wprowadzanej do organizmu, to na smak i aromat - nie. Natomiast bardzo duże znaczenie dla tych własności ma jakość wody czerpanej przez roślinę ze środowiska. Warzywa i owoce składają się nawet w 70-95% z wody, która pobierana jest przez roślinę wraz ze związkami mineralnymi wraz z podłoża. Jeśli woda ta pełna jest zanieczyszczeń (np. zebranych przez deszczówkę wprost z atmosfery, albo pochodzących z niskiej jakości wód gruntowych), to siłą rzeczy będzie to miało wpływ na ostateczny smak zebranych owoców. A chyba wiadomo, jak wygląda kwestia ochrony środowiska w naszym kraju...

Grzech nasz powszedni

Marchewka dostępna w sklepach
Marchewka - prosto z własnego
ogródka
My sami, jako konsumenci, też nie jesteśmy bez winy jeśli chodzi o pogorszenie własności organoleptycznych warzyw i owoców. Z ręką na sercu odpowiedzcie na pytanie: mając do wyboru marchewkę poskręcaną i powykrzywianą i prostą, którą kupicie? Albo trzymając w ręku parchate jabłko i owoc o równej, gładkiej skórce, który wybierzecie? Otóż nawet świadomi konsumenci bardzo często łapią się w pułapkę pięknego wyglądu. I dobierają papryczki wolne od załamań i plamek na skórce, albo brzoskwinie o idealnie okrągłym kształcie i zbliżonych rozmiarów, podczas gdy "najbrzydsze" owoce zawsze zalegają nietknięte, nierzadko wyrzucane potem na śmietnik. Szczerze przyznaję, że też kilka razy złapałam się na odkładaniu na bok jakiejś mniej wyględnej śliwki czy gruszki, bo bardzo ciężko jest zwalczyć tkwiąc głęboko w podświadomości stereotypy "brzydkie jest niezdrowe". A tym bardziej, gdy chodzi o mamę wybierającą owoce, jakie za chwilę poda swojemu dziecku (tak, umysły też płatają nam figle, drogie mamy!).

Nie ma więc co się dziwić, że wszyscy sprzedawcy, dla minimalizacji strat, starają się oferować do sprzedaży wyłącznie najładniejsze produkty o najlepszej prezencji. Te z plamkami, załamaniami, rozcięciami, nierównym kolorytem, nieforemne i poskręcane są odrzucane lub skupowane po rażąco niskich cenach. Z tego powodu również rolnicy zainteresowani są prowadzeniem upraw wyłącznie odmian gwarantujących zyski. A stąd już tylko krok do stosowania rozwiązań oferowanych przez współczesną naukę, czyli modyfikacji genetycznych. Modyfikowane genetycznie owoce i warzywa, odporne na susze, na przelanie, na robaki, na brak słońca, na grzyby i inne choroby roślin powoli wypierają tradycyjne, rodzime odmiany. Zapewniają zawsze dorodne plony zawsze dorodnych i  zawsze takich samych (niczym odlanych z formy) owoców czy warzyw. Niestety - jak do tej pory wysiłki genetyków koncentrowały się prawie wyłącznie na zagwarantowaniu wysokiej wydajności zbiorów i właściwego wyglądu produktu końcowego odpornego na uszkodzenia powstające w transporcie, podczas gdy zapomniano o takim szczególe, jak smak tworzonych w laboratoriach hybryd. I choć ten błąd teoretycznie wydaje się możliwy do naprawienia, to pytanie brzmi, czy ktoś, prócz samych konsumentów, będzie tym zainteresowany?
Każdego roku w samych tylko
Stanach Zjednoczonych
wyrzuca się 20% zbiorów -
tylko dlatego, że są "brzydkie"

Wygląda na to, że póki króluje handel supermarketowy, póki dotacje rolnicze kierowane będą do dużych producentów rolnych, a polityka państwa nie zmieni się i promować będzie rozwój wyspecjalizowanych i bardzo dużych gospodarstw rolnych, raczej nie mamy co liczyć na powrót pomidorów o smaku prawdziwych pomidorów. Jednak, mimo że pole manewru nie jest zbyt szerokie,  wcale nie jesteśmy odgórnie skazani na konsumpcję plastiku. Po prostu:

- kupujmy owoce i warzywa sezonowe. Truskawki w czerwcu, kalafiory w lipcu, paprykę w sierpniu, a jabłka we wrześniu i październiku, zostawiając cytrusy na zimę. Wtedy mamy największe szanse, że trafimy na produkty świeże, a nie miesiącami magazynowane, choćby w najlepszych nawet warunkach. Decydując się na zakup "ogórków gruntowych" w grudniu trzeba mieć świadomość, że wyhodowano je gdzieś hen, daleko, daleko w ciepłych krajach, zatem musiały zostać zebrane na długo przed naturalnym dojrzeniem, aby wytrzymać dystrybucję i transport. Ewentualnie pochodzą ze sztucznie doświetlanych szklarni, więc naturalnego słońca w życiu nie widziały na oczy;

- w pozostałych miesiącach roku można ratować się produktami mrożonymi lub przetworzonymi zgodnie z tradycyjnymi recepturami (np. ketchup, marynowana papryka, kiszona kapusta i kwaszone ogórki, etc.).

Brzydkie smakuje lepiej!
- uważajmy na targach. Jeszcze do niedawna kupowanie na targu wydawało się stuprocentową gwarancją nabycia produktów "prosto od chłopa", czyli w miarę naturalnych, bez lub ze znikomą zawartością chemii, niepryskanych, itp. Niestety, te czasy to już przeszłość, nawet w małych miastach i miasteczkach! Jeśli w skrzynkach leżą równej wielkości jabłuszka pozbawione plamek, albo domyte do czysta ziemniaki, marchewka bez śladu ziemi, nieprzebarwione pomidory albo nienadgryziony przez robaka brokuł - jest duża szansa, że produkty pochodzą z hurtowni rolnej (tej samej, co zaopatruje supermarkety) i będą podobnie trawiaste w smaku;

- a osoby z możliwościami (czyli dużą ilością wolnego czasu, zdrowiem i jeszcze kawałkiem własnego ogródka) mogą pokusić się o utrzymanie kilku własnych, osobistych krzaczków pomidorów czy papryki. Różnica w smaku własnoręcznie wyhodowanych warzyw będzie horrendalna, a satysfakcja z udanej uprawy - dokładnie odwrotnie proporcjonalna do frustracji z powodu zakupu kolejnego kilograma warzyw o smaku papieru.

A na koniec zachęcam do gotowania warzyw na parze. Jeśli nie z powodów dietetycznych, to dla smaku właśnie. Przygotowane w ten sposób jarzyny zachowują daleko więcej naturalnego aromatu, niż gotowane w wodzie, w której, pod wpływem działania temperatury, większość związków aromatycznych ulega bezpowrotnemu rozproszeniu w roztworze.