piątek, 18 grudnia 2015

Epidemia otyłości część II

Jak wskazałam w poprzedniej publikacji, zjawisko powszechnego tycia społeczeństw zachodnich zaczęło w końcu niepokoić naukowców, którzy poczuli się szczególnie poruszeni odkryciem, że nabieranie dodatkowych kilogramów może być spowodowane czynnikami innymi niż niewłaściwe nawyki żywieniowe. Czynnikami, których w chwili obecnej nie potrafimy do końca zidentyfikować. Czy jednak naprawdę jest się czym przejmować?


Ile trzeba jeść (i czego),
aby osiągnąć taką masę?
Bardzo często spotykam się z opiniami, że ludzie otyli, o ile tusza nie jest wynikiem choroby, są sami sobie winni. I jeśli sami nie potrafią wziąć się w garść, to reszta społeczeństwa nie powinna przejmować się ich problemami, szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że co najmniej połowa świata niedojada lub wręcz zmaga się z klęską głodu. Kłopot polega jednak na tym, że czy tego chcemy, czy nie, straty spowodowane epidemią otyłości ponosimy wszyscy razem wspólnie, jako członkowie tej samej grupy populacyjnej. Przy czym można już powoli mówić o epidemii właśnie, bowiem zgodnie z szacunkami w 2015 r. na nadwagę cierpiało 2,3 mld osób, z których aż 700 milionów było otyłych. Do niedawna wśród tych nieszczęśników przeważającą liczbę stanowili obywatele tzw. społeczeństw zachodnich, lecz, jak pokazują badania, zjawisko coraz szybciej rozprzestrzenia się na całym świecie obejmując kolejne kraje dopiero aspirujące do miana wysokorozwiniętych. Może więc warto bliżej przyjrzeć temu fenomenowi?

Skalę problemu doskonale ukazują statystyki. Jeszcze w 1990 r. w Stanach Zjednoczonych na nadwagę cierpiało około 65% dorosłych mężczyzn i 53 % dorosłych kobiet, przy czym co dziesiąta osoba zmagała się otyłością (BMI > 30). Już wówczas stanowiło to ewenement na skalę światową. Po upływie niespełna ćwierćwiecza dane uległy zmianie: obecnie nadwagę ma 75% mężczyzn i 67% kobiet, zaś co czwarta osoba jest otyła lub skrajnie otyła. Ale są takie stany jak Teksas czy Arkansas, gdzie odsetek osób otyłych lub skrajnie otyłych przekracza 30%!!! Oznacza to, że co trzecia osoba mijana na ulicy powinna natychmiast zrzucić 15-20 kg, a niekiedy jest to wręcz cały rząd wielkości więcej… Niestety równie kiepsko sytuacja wygląda w przypadku osób nieletnich. W stanach takich jak Missisipi czy Georgia co drugi nastolatek ma nadwagę, a co czwarty (!) jest otyły, podczas gdy procent najmłodszych dzieci (do lat 5) cierpiących na nadwagę lub otyłość przekracza aż 10 punktów. Wyobrażacie sobie trzylatka ważącego 25-30 kg? Taki widok to w Ameryce nic szczególnego. I z przykrością trzeba stwierdzić, że w Europie również zdarza się coraz częściej.

Kolorem czarnym zaznaczono
stany, w których odsetek
otyłych i skrajnie otyłych
przekracza 30%
Jak wskazują badania (prowadzone na reprezentacyjnej próbie z USA), odsetek dzieci z nadwagą w społeczeństwach zachodnich zwiększył się o 50% w ciągu zaledwie jednego pokolenia, podczas gdy liczba nieletnich osób otyłych - podwoiła się. Nadmienię tutaj, że zgodnie z zaleceniami metodologii w przypadku najmłodszych wyznacznikiem jest skala centylowa opracowana zgodnie z wytycznymi dla danego wycinka populacji, nie zaś wskaźnik BMI. Najbardziej na otyłość i wynikające z niej powikłania zdrowotne były narażone dzieci z USA, Wielkiej Brytanii, Australii, Hiszpanii i Japonii, a najmniej - z Litwy, Łotwy, Estonii i Szwecji (Afrykę chwilowo pomijamy). Jest to o tyle ważne, że nadwagi i otyłości bardzo trudno się pozbyć i istnieje aż 80% prawdopodobieństwo, że nastolatek z nadmierną wagą pozostanie zbyt ciężki również jako dorosły.

Niestety jakość życia dzieci otyłych pozostaje daleko niższa niż osób utrzymujących prawidłową wagę ciała, a wręcz porównywalna bywa z jakością życia osób chorych na nowotwór. To, że wolniej się ruszają, szybciej się męczą, nie są w stanie podskoczyć, kucnąć czy obrócić się równie szybko co rówieśnicy, to tylko część problemu. Ważniejszy wydaje się fakt, że takie dzieci pozostają równie mocno narażone na ryzyko zachorowania na nadciśnienie, cukrzycę, kamicę żółciową, zwyrodnienie stawów, otłuszczenie wątroby czy miażdżycę jak dorośli. Najmłodszy pacjent z diagnozowaną cukrzycą typu 2 na świecie był obywatelem Wielkiej Brytanii i w wieku 3 lat ważył blisko 35 kg. W USA normą stają się zawały serca u ośmio- czy dziesięciolatków. Niektóre z nich są śmiertelne. Co łączy te przypadki?  - wszystkie z tych dzieci cierpią na skrajną postać otyłości.

Za taki stan rzeczy trudno winić wyłącznie wspomniane we wcześniejszym wpisie związki chemiczne obecne w jedzeniu i zaburzające funkcjonowanie systemu hormonalnego czy kortyzol. Zapewne mają one wpływ na ogólny poziom masy ciała, lecz nie w zakresie usprawiedliwiającym podwojenie wskaźników nadwagi czy otyłości. Z pewnością do głosu dochodzą tu czynniki środowiskowe: tryb życia, ilość spożywanych kalorii, sposób wydatkowania energii, przy czym nie bez znaczenia jest również wpływ (lub brak kontroli) ze strony rodziców.

Ulubione zajęcia współczesnych
dzieci
Jak nigdy wcześniej w historii dzieci poddane są regularnemu praniu mózgów ze strony wielkich koncernów – głównych producentów żywności, które jedzenie, w szczególności przetworzone, starają się przedstawić w formie zabawek. Z ekranów telewizorów osoby nieletnie dosłownie bombardowane są reklamami chipsów zachwalanych przez sympatycznego tygryska, nasączone cukrem i sztucznymi dodatkami płatki śniadaniowe to ulubiony posiłek wszelkich księżniczek, elfów i kucyków pony, śmieciowe jedzenie reklamowane jest przez znane postaci z kreskówek: Shreka, Nemo, zabawki z Toy Story czy Barbie. Nie brakuje też reklam dla nieco starszych, nastoletnich widzów: zjedzenie czekoladowego batona ma zapewniać dobry humor w szkole, konsumpcja fast-foodu z sieciowej „restauracji” przedstawiana jest jako rewelacyjny sposób na spędzenie wolnego czasu przez paczkę przyjaciół, a wycieczka za miasto czy spacer po parku nie może odbyć się bez butelki ciemnobrązowego, gazowanego napoju w ręku.

Abstrahując od kwestii sprzedaży licencji na wykorzystanie wizerunku czy marki znanych postaci (co, na marginesie, stało się niewyobrażalnie dochodowym interesem), jeśli przeciętne zachodnioeuropejskie dziecko przed osiągnięciem pełnoletności ogląda około miliona adresowanych do siebie reklam, z których większość zachwala wysokokaloryczne jedzenie, nie ma się co dziwić, że pozbawione jeszcze zmysłu krytycyzmu i umiejętności rzeczywistej oceny sytuacji, w sklepie odruchowo sięga po produkty znane sobie z ekranu. W ten sposób wykształca się nawyk, z którym później bardzo ciężko jest walczyć. Jeśli rodzic już na samym początku nie będzie interweniował, a zamiast kontrolować rodzaj produktów wrzucanych przez pociechę do koszyka po prostu „dla świętego spokoju” je kupi, byleby tylko uwolnić się od płaczu i marudzenia, niestety musi liczyć się z tym, że za kilka lat z dużym prawdopodobieństwem będzie musiał zmierzyć się z nadwagą dziecka. Bo dziecko, dysponując już własnym kieszonkowym, będąc głodnym nabędzie sobie nie kanapkę, lecz batona znanej z nazwy marki. Jeszcze gorzej, gdy w tego rodzaju produkty zaopatrywać się będzie nie okazjonalnie dla zaspokojenia głodu, lecz dla błyśnięcia wśród rówieśników. Bo reklama jasno pokazała, że tylko jedząc chipsy X jest się cool i trendy…

Nie, nie chodzi o to, by całkowicie zakazać fast-foodów czy odizolować dzieciaka od coli. Wcześniej czy później i tak ich spróbuje, a wiadomo, że zakazany owoc zawsze smakuje lepiej. Chodzi raczej o to, by edukować, by tłumaczyć i jednocześnie wskazywać dzieciom, jak bronić się przed fałszywym obrazem świata tworzonym przez reklamę. Chcesz chipsów? Dobrze, w piątek wieczorem zjemy trochę dla smaku. Chcesz poznać smak sieciowego cheeseburgera? W porządku, ale chodzimy tam tylko raz w miesiącu. A na co dzień w ramach słodyczy jemy jabłka i pomarańcze, a nie czekoladę, natomiast po lekcjach idziemy na rower, a nie siadamy w fotelu z pilotem w ręku. Pewnie dla wielu rodziców brzmi to jak abstrakcja, ale jeśli tego rodzaju edukację zacznie się odpowiednio wcześnie, dziecko nie będzie się przeciw niej buntować, bo uzna ją za normę, w której przyszło mu dorastać. Od której, co prawda, miłą odskocznią będzie zjedzenie naleśnika z kremem czekoladowym, lecz nadal będzie to tylko odskocznia, a nie codzienność. 

Na starych zdjęciach
dzieci zazwyczaj są
chude.
Hmmm... chude???
Nie! NORMALNE! 
Kontrola rodziców jest ważna z jeszcze jednego powodu. Jak wykazały badania prowadzone na Uniwersytecie Floryda, popularne dodatki wzmacniające smak żywności potrafią działać jak substancje uzależniające. I nie chodzi tu o glutaminian sodu czy sztuczne wzmacniacze, ale całkiem naturalne związki, takie jak sól, cukier czy tłuszcz. Ich konsumpcja w nadmiarze pobudza dokładnie te same obszary mózgu, jakie aktywują się pod wpływem działania np. twardych narkotyków, a u osób szczególnie podatnych na uzależnienia już sam zapach czy widok danego produktu mogą wyzwolić kompulsywne zachowania przejawiające się niepohamowanym obżarstwem. Przy czym podkreślam, że chodzi o przyzwyczajenie organizmu do nadmiernych ilości danych związków, nie zaś o ich spożycie w ilościach umiarkowanych i racjonalnych. Bo kostka czekolady nikomu jeszcze nie zaszkodziła, ale wyrażenie przez dziecko chęci zjedzenia dwóch tabliczek w ciągu godziny powinna włączyć dzwonek alarmowy w umysłach opiekunów.

A tak wyglądają dzieci
obecnie.
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Powiedzmy też sobie jasno: wyzwania stawiane przez codzienność, zabieganie i stres to nie jest wymówka do tego, by zaniechać kształtowania prawidłowych nawyków żywieniowych swoich dzieci. Brak czasu również nie jest usprawiedliwieniem. Jeśli jako rodzic nie jesteś w stanie wykroić dziennie 5 minut, by przygotować dziecku tradycyjną kanapkę do szkoły i w zamian wręczasz mu dychę, żeby samo kupiło sobie coś w szkolnym sklepiku, to owszem - dzisiaj zyskujesz 300 sekund wolnego czasu. Lecz miej świadomość, że następnego dnia być może właśnie o 300 sekund twój potomek skróci sobie życie, wcinając kolejną paczkę chipsów. Czy mając taką wiedzę i w odniesieniu do własnego dziecka z pełną odpowiedzialnością skwitujesz to wzruszeniem ramion lub cynicznym komentarzem „na coś przecież trzeba umrzeć”?

Bywa jednak i tak, że mimo wszelkich wysiłków i starań nasz potomek ma problem z nadmierną tuszą. W tej sytuacji nie należy rezygnować z prób odchudzenia go (jak wskazują doświadczenia lekarzy, o ostatecznym wyniku diety bardzo często przesądza obecność lub brak wsparcia rodziny). Wystarczy redukcja masy o zaledwie 5 do 20%, by znacząco poprawić wszystkie główne wskaźniki poziomu zdrowia, ograniczyć ryzyko wystąpienia depresji czy zaburzeń odżywiania w wieku późniejszym. I u dzieci łatwiej tę redukcję osiągnąć, kontrolując zawartość talerza, sposób wydatkowania kieszonkowego czy chowając przed pociechą tablet, konsolę do gry i pilota do telewizora, po czym wypędzając ja na szkolne boisko. Pamiętajmy jako rodzice, że nawet jeśli nasz potomek cierpi dziś na nadwagę, lecz uda mu się uzyskać prawidłową masę ciała przed osiągnięciem pełnoletności, poziom ryzyka związany z zachorowaniem na choroby cywilizacyjne spadnie do poziomu dokładnie takiego samego, jaki cechuje osoby pozostające przez całe życie szczupłymi. 

Epidemię otyłości można powstrzymać. Trzeba tylko chcieć.

Osoby angielskojęzyczne zachęcam do lektury:


czwartek, 10 grudnia 2015

Epidemia otyłości cz. I

Obserwując z uwagą najbliższe otoczenie nie jestem w stanie nie przyznać racji głosom pojawiającym się w różnych mediach alarmujących o dramatycznie szybkim wzroście ilości osób cierpiących na znaczną nadwagę, bądź nawet na chorobliwą otyłość. Zarówno wśród dzieci, jak i wśród dorosłych, liczba słodkich grubasków jest coraz większa. Co prawda w Polsce, i ogólnie w Europie, zjawisko to nie jest jeszcze aż tak widoczne, jak na przykład za oceanem, ale dane zmieniają się bardzo dynamicznie. Niestety – na niekorzyść. I choć massmedia wciąż gloryfikują szczupłą sylwetkę, a im smuklejsza talia, tym większa szansa za zdobycie tytułu „znanej i lubianej” przez obiektywy fotoreporterów, to jednak dane statystyczne płynące ze świata realnego (a nie kreowanego) zdają się przytłaczające.


Gdy BMI>30 mówimy o otyłości
Problem ogólnego tycia społeczeństwa coraz częściej nurtuje nie tylko dietetyków, lecz również naukowców, a prowadzone w tym kierunku badania niestety nie nastrajają zbyt optymistycznie. Rezultaty kolejnych, coraz bardziej wnikliwych analiz jednoznacznie wskazują, że problem otyłości jest coraz powszechniejszy i dotyka coraz więcej osób, a jednocześnie pozostaje coraz słabiej zależny liniowo od ilości spożywanych kalorii, rodzaju przyjmowanych pokarmów i aktywności fizycznej. Czyli czynników, które zwyczajowo uważa się za decydujące o ostatecznej masie ciała. Jak to możliwe?

Na przełomie 2014 i 2015 r. naukowcy z Uniwersytetu York w Toronto zadali sobie trud i zweryfikowali dane statystyczne zebrane w latach 1971-2008 (czyli na przestrzeni blisko czterech dekad!) w ramach ogólnoświatowego programu National Health and Nutrition Examination Survey (NHANES). Okazuje się, że przedstawiciele tzw. generacji Y, czyli osoby urodzone między 1981 i 2000 r., mimo zachowania tej samej diety i takiej samej aktywności fizycznej co swoi nieco starsi koledzy, cechowali się wyższą wagą ciała niż ludzie urodzeni w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Autorzy badań prześledzili również zmianę wartości wskaźnika BMI (Body Mass Index) w danym okresie i tutaj również wynik był dość zaskakujący. BMI liczony dla osób dorosłych w 2006 r. był przeciętnie 2,3 punktu wyższy, niż dla osób w tym samym wieku badanych w 1988 r. I to mimo zachowania porównywalnej diety w zakresie kaloryczności i składu, jak również utrzymania podobnego poziomu aktywności fizycznej. Słowem: problem kontroli prawidłowej wagi okazał się dużo bardziej złożony, niż prosta zależność między ilością i jakością spożytych kalorii, a ilością zużytej energii.

Oczywiście można to skwitować wzruszeniem ramion, ewentualnie cynicznym zaleceniem w stylu „jeśli masz 25 lat i chcesz być taki szczupły, jak twoja matka, to jedz mniej niż ona i ćwicz więcej niż ona”. To wciąż jednak nie wyjaśnia, skąd biorą się nadmiarowe kilogramy u coraz młodszych osób. I tutaj również nie mam dobrych wieści: niestety w chwili obecnej nikt nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie. Oczywiście pojawiają się różnego rodzaju teorie, jednak póki co żadna nie doczekała się naukowego potwierdzenia.

Do najbardziej otyłych należą
obywatele państw najlepiej
rozwiniętych
Jedną z hipotez, jaką wysnuwają autorzy wspomnianych wyżej badań, jest wskazanie na rosnącą ilość substancji chemicznych obecnych w pożywieniu oraz przyjmowanych lekach, które to substancje wpływają na działanie układu hormonalnego odpowiedzialnego za utrzymanie prawidłowej wagi. Do otyłości prowadzić ma  m.in. przyjmowanie środków antydepresyjnych, podwyższony poziom stresu, nieregularna konsumpcja posiłków, zaburzenia snu czy zmiana składu bakterii jelitowych związana z coraz większą ilością mięsa i cukrów obecnych w codziennej diecie. Już teraz wiadomo, że obecność pewnych zanieczyszczeń chemicznych w środowisku naturalnym i przenikających do żywności faktycznie może zwiększać ryzyko otyłości lub zapadnięcia na jedną z chorób cywilizacyjnych (np. cukrzycy typu 2). Do tego rodzaju zanieczyszczeń zalicza się m.in. substancje zaburzające gospodarkę hormonalną, pod wpływem których organizm zaczyna gromadzić tkankę tłuszczową kosztem masy mięśniowej. Według danych zgromadzonych przez Centrum Badań Biomedycznych w zakresie Fizjopatologii Otyłości i Odżywiania (http://www.ciberobn.es/) z Hiszpanii, obecność tego rodzaju związków stwierdzono  w organizmach blisko 88% badanych osób, a co za tym idzie, właśnie taki odsetek społeczeństwa narażony był na negatywne skutki ich działania. Co wyjaśniałoby powody tak wysokie wzrostu przeciętnej wagi naszej populacji.

To jednak nie wszystko. W zwiększaniu ryzyka nadwagi prawdopodobnie ważną rolę odgrywa hormon stresu, co zdają się potwierdzać kolejne testy naukowe. Kortyzol, bo o nim tu mowa, wydzielany jest przez nadnercza w sytuacjach zagrożenia aby zmotywować organizm do wytężonego wysiłku. W przeszłości hormon ten produkowany był raczej „okazjonalnie”, podczas gdy współcześnie coraz większy odsetek osób narażonych jest na życie w stałym stresie, w środowisku ciągłej presji psychicznej i fizycznej. Okazuje się, że długotrwale podwyższony poziom kortyzolu we krwi zaburza procesy metaboliczne i pobudza apetyt, co w rezultacie może prowadzić do wzmożonej konsumpcji, a tym samym - odkładania nadmiarowych kalorii w postaci oponki na brzuchu. Jak jednak zastrzegają lekarze, wciąż jeszcze brakuje badań naukowych ostatecznie potwierdzających rolę kortyzolu w przybieraniu na wadze (i spowalnianiu procesu tracenia masy u osób na dietach odchudzających).

Problem nadwagi coraz częściej
dotyka całe rodziny
Potwierdzenie istnienia korelacji między obecnością substancji chemicznych i wydzielania hormonu stresu na tycie z pewnością stanowiłby dobrą wymówkę dla wielu osób, które właśnie zwiększają swoją masę lub zbyt wolno ją tracą. Tym, którzy szukają wygodnych usprawiedliwień dla swoich szkodliwych dla zdrowia nawyków (np. nocnego podjadania czy siedzącego trybu życia) wypada jednak jasno powiedzieć, że odchudzanie nigdy jeszcze nie było tak dostępne, jak teraz. Owszem, nie jest to proces miły, łatwy i przyjemny, jednak leży dosłownie na wyciągnięcie ręki. Ilość siłowni, basenów, bieżni czy otwartych dla amatorów obiektów sportowych, jak również oferta najprzeróżniejszych form aktywności fizycznych, jeszcze nigdy nie były tak bogate, jak obecnie. Nawet jeśli chemia i kortyzol okazałyby się ogrywać rolę w ogólnym przybieraniu na wadze, to jednak nic nie stoi na przeszkodzie, by trochę ten proces spowolnić. Wystarczy ograniczyć ilość cukru w pożywieniu (obniżyć poziom glukozy we krwi) i odkurzyć płyty z ćwiczeniami Marioli Bojarskiej czy Ewy Chodakowskiej. Ewentualnie przesmarować łożyska w schowanym w piwnicy rowerze.

środa, 25 listopada 2015

Orzechy - samo zdrowie!

Nie od wczoraj wiadomo, że orzechy porównać można do pastylki zawierającej skoncentrowane witaminy i kluczowe dla zdrowia składniki odżywcze.Okazuje się, że z ich pomocą można walczyć z szeregiem przykrych dolegliwości zdrowotnych, jak również pokryć niedobory mikroelementów przyczyniające się do rozwoju licznych chorób.


Na serce i cholesterol: orzechy włoskie i laskowe

Korzystny wpływ regularnej konsumpcji orzechów na narządy układu krążenia i system krwionośny znany jest od lat. Migdały i orzechy laskowe obfitują w kwasy tłuszczowe jednonienasycone, które pomagają kontrolować poziom cholesterolu we krwi. Jak się okazuje, wystarczy zjeść 60 g wymienionych w poprzednim zdaniu produktów dziennie, by poziom cholesterolu spadł o 7,8%. Co więcej – orzechy włoskie są jedynym rodzajem bakalii zawierającym wielonienasycony kwas omega 3, obniżający ciśnienie i wykazujący ochronny wpływ na serce. Ponadto redukują poziom homocysteiny – aminokwasu odpowiedzialnego za jeden z poważnych czynników rozwoju zmian miażdżycowych w tętnicach, zawału serca i udaru mózgu.  Przy okazji wypadałoby nadmienić, że zgodnie z opinią fińskich badaczy migdały należy jeść ze skórką, bowiem zdejmując ją pozbawiamy organizm źródła ważnych flawonoidów, wzmacniających ścianki naczyń krwionośnych i mięsień sercowy.


Na zatwardzenie: pistacje, orzechy włoskie i makadamia
Kto zmagał się z problemem zatwardzeń, prawdopodobnie odkrył już rewelacyjne, wręcz wybuchowe działanie suszonych śliwek i ich wpływ na działanie końcowej odcinka jelita grubego. Wszystko za sprawą błonnika, którego we wspomnianych, suszonych owocach jest 7,1%. Prawdopodobnie jednak wciąż tajemnicą pozostaje dla niego fakt, że istnieją małe, niepozorne, zielone orzeszki, które tego samego błonnika mają blisko połowę więcej, bo aż 10,6%! Mowa oczywiście o pistacjach, którym dzielnie dotrzymują kroku orzechy włoskie (6,5%) i makadamia (5,3%). Garść orzechowej mieszanki dziennie – i temat bolesnych posiedzeń w gabinecie dumania mamy z głowy. Przy okazji w całkiem miły sposób zmniejszamy w ten sposób ryzyko zapadnięcia na raka jelita grubego, o czym informują naukowcy z Uniwersytetu w Toronto w Kanadzie. 

Na spadek wagi: migdały, orzechy laskowe i orzechy włoskie
Wbrew powszechnemu mniemaniu, regularne spożycie bakalii, a w szczególności orzechów, zalecane jest osobom pozostającym na dietach odchudzających. Wcześniejsza teoria mówiąca o tym, że należy unikać tych produktów ze względu na ich wysoką kaloryczność, obalona została już w 2008 r. Prowadzone wówczas w Stanach Zjednoczonych badania ujawniły, że tajemnica tkwi w sytości – jeśli dostarczymy do organizmu określoną ilość kalorii w postaci orzechów, przykre uczucie głodu powróci dużo później, niż gdybyśmy dostarczyli tę samą ilość kalorii z innym rodzajem pożywienia. Co więcej – prowadzone obserwacje grup kontrolnych wskazują, że osoby odchudzające się i jednocześnie często jedzące orzechy cechują się niższym ryzykiem powrotu do dawnej wagi (wystąpienia efektu jo-jo), zaś w przypadku osób o prawidłowej masie ciała – ograniczają ryzyko rozwoju nadwagi i otyłości. Dzieje się tak, ponieważ orzechy zawierają inny rodzaj tłuszczów niż te, które odkładają się w formie oponki na brzuchu.

Na spokojną ciążę: orzechy laskowe i orzechy ziemne

Jeśli świadomie planujesz ciążę, z pewnością stosujesz któryś z suplementów diety zapewniających prawidłową podaż kwasu foliowego, niezbędnego dla prawidłowego rozwoju płodu. Możesz łykać tabletki, a przy okazji bliżej zaprzyjaźnić się z orzeszkami ziemnymi lub laskowymi. Pierwsze z wymienionych zawierają aż  145 µg naturalnej folacyny w każdych 100 g produktu, podczas gdy drugie – aż 113 µg. Biorąc pod uwagę, że zalecana dawka dzienna dla osoby dorosłej wynosi od 200 do 400 µg, regularna konsumpcja wspomnianych orzechów stanowi ważne źródło tej substancji.

Przeciwko cukrzycy: orzechy nerkowca, migdały i orzeszki piniowe
Orzech stanowią prawdziwą skarbnicę mikroelementów, czyli pierwiastków niezbędnych do prawidłowego funkcjonowania każdego organizmu, jednak niezbędnych w ilościach śladowych. Zaliczają się do nich takie substancje jak magnez, mangan, wapń, fosfor, żelazo, potas, cynk, miedź i selen. Wszystkie z wymienionych możemy dostarczyć jedząc orzechy, ale na szczególną uwagę zasługuje magnez, obecny w orzechach nerkowca w ilości 292 mg, w migdałach w ilości 270 mg czy orzeszkach pinii w ilości 251 mg (na 100 produktów). Zgodnie z wynikami badań prowadzonych na Harvardzie w Harvard T.H. Chan School of Public Health, istnieje istotna zależność między spożyciem magnezu a ryzykiem zapadnięcia na cukrzycę. Okazuje się, że pierwiastek ten chroni organizm przed uodpornieniem na działanie insuliny, istotnie redukując stropień zagrożenia rozwojem choroby.


Na lepszą pamięć – migdały i orzechy laskowe
Jak twierdzi profesor Jordi Salas-Salvadó, wykładowca na Wydziale Nauk o Żywności na Uniwersytecie Rovira i Virgili (Tarragona w Hiszpanii), orzechy same w sobie nie oddziałują na procesy poznawcze u ludzi, jednak mają pośredni wpływ na czynniki decydujące o funkcjonowaniu systemu nerwowego. Regularnie konsumowane zmniejszają ryzyko zapadnięcia na jedną z chorób cywilizacyjnych takich jak cukrzyca czy nadciśnienie, nie powodują tycia, poprawiają działanie śródbłonka (tkanki wyściełającej wnętrze serca i naczyń krwionośnych), zwiększają poziom dotlenienia narządów wewnętrznych i przeciwdziałają zapaleniom, a zatem opóźniają procesy starzenia. Co więcej – obfitują w witaminę E, którą uważa się za jedną z substancji chroniących umysł przed starczą demencją. Szczególnie wiele zawierają jej migdały (25,6 mg) i orzechy laskowe (do 17,5 mg). Przy okazji oba wymienione rodzaje bakalii wydatnie poprawią wygląd naszej skóry, włosów i paznokci.

Na mniej bolesne miesiączki – pistacje

Syndrom PMS, czyli zespół napięcia przedmiesiączkowego, daje w kość zarówno samym paniom, jak i ich otoczeniu. Niestety drażliwość, zmiany nastroju i obrzęki nie zawsze zanikają wraz z pierwszym dniem krwawienia. Często zamiast zamienić się w przykre wspomnienie, symptomy zbliżającej się miesiączki dodatkowo zaostrzone zostają przez dokuczliwe bóle podbrzusza. Niekiedy tak straszne, że nawet popularne środki przeciwbólowe nie są w stanie sobie z nimi poradzić. Tymczasem jedynym środkiem łagodzącym wspomniane objawy i zalecanym przez współczesną medycynę jest suplementacja witaminowa, ze szczególnym uwzględnieniem witamin z grupy B (badania przeprowadzone w Hospital North Staffordshire w Wielkiej Brytanii). Na rynku dostępnych jest wiele sztucznych preparatów zawierających syntetyczne substancje chemiczne, jednak ich przyswajalność bywa kwestionowana. Dlatego sztuczne kapsułki warto zastąpić naturalnym źródłem witamin – orzechami. A w szczególności pistacjami, których 100 g dostarcza aż 1,6 mg witaminy B6.

Na lepszą wydajność organizmu – migdały i orzechy ziemne
W 2014 r. naukowcy z Narodowego Instytutu Medycyny Sportowej w Chinach przeprowadzili ciekawy eksperyment. Zwrócili się z prośbą do grupy złożonej z ośmiu zawodowych kolarzy i trzech triatlonistów, aby swoją dotychczasową dietę rozszerzyli o 75 g migdałów.  Następnie mierzono odległości przemierzaną przez sportowców podczas 20 pierwszych minut codziennego treningu. Po dziesięciu tygodniach regularnego spożywania migdałów okazało się, że średni dystans pokonywany przez każdego ze sportowców biorących udział w badaniu zwiększył się o 1,7 km. Okazało się, że owoce migdałowca biorą udział w regulacji podaży węglowodorów i procesie dystrybucji tlenu w organizmie. Czyli stanowią rodzaj wydajnego, taniego i w pełni legalnego dopingu. Natomiast sportowcom-amatorom oraz miłośnikom siłowni zaleca się wspomaganie orzeszkami ziemnymi, szczególnie bogatymi w białko.

Na stawy i kości – migdały i orzechy pinii
Orzechy stanowią wartą rozważenia alternatywę w przypadku konieczności wzbogacenia codziennej diety w wapń, ważny budulec naszych kości oraz równie istotną substancję odpowiedzialną za kurczliwość mięśni. Migdały stanowią jedno z najbogatszych roślinnych źródeł tego minerału. 100 g migdałów zawiera aż 269 mg wapnia, co czyni owoce migdałowca niekwestionowanymi zwycięzcami w tej konkurencji. Równie cenne okazują się orzechy pinii – obfitują w cynk (6,45 mg w 100 g) niezbędny dla prawidłowego rozrostu tkanki kostnej, co ma szczególne znaczenie u dzieci. Jak wykazały badania prowadzone na Uniwersytecie Andong w Korei, cynk stymuluje proces budowy nowych komórek oraz reguluje aktywność fosfoprotein – białek ogrywających istotną rolę m.in. w przypadku leczenia złamań kości.


Już na podstawie tego krótkiego podsumowania wyraźnie widać, że warto jeść orzechy, zarówno dla ich wyjątkowego smaku, jak i dla korzyści, jakie niosą dla naszego organizmu. Ale jaka jest zalecana dzienna dawka orzechów? Takie pytanie zadają setki internautów na wszelkich możliwych forach dyskusyjnych i… nikt nie daje im konkretnej odpowiedzi. W polskojęzycznej sieci najczęściej pojawia się enigmatyczny zwrot „garść dziennie” lub „garść” raz na kilka dni, ale głębszej precyzji brak. Zajrzałam więc do źródeł obcych i tam pojawiają się wielkości od 30 g (w ramach profilaktyki zdrowotnej) do 50 g (w zastępstwie np. jednego posiłku w diecie wysokokalorycznej) dziennie. To wystarczająco, by nie przerazić ilością kalorii tych odchudzających i jednocześnie zapewnić pełną suplementację witaminowo-mikroelementową.


Na koniec – warto pamiętać o jeszcze jednej kwestii. ILE orzechów dziennie jeść to pytanie bardzo ważne, ale dużo istotniejsze jest JAK je jeść. Orzechy stały się ostatnio bardzo modną przekąską, proponowaną przez producentów żywności w formie solonej i słodzonej. Mamy więc orzechy prażone w soli, maczane w miodzie, kropione czekoladą, topione w chrupiących panierkach o smaku cebuli lub papryki, glazurowane do postaci kamyczków, proponowane w formie draży, słodkich przekąsek, deserów lub przegryzek. Przykro mi, ale właśnie w takiej postaci NIE POWINNY być spożywane. W ramach zbilansowanej diety i dla zachowania pełni zdrowia (oraz właściwego obwodu w talii) należy włączyć je do codziennego jadłospisu nie w formie extra-posiłku, lecz jako składową dotychczasowych dań. Niskosolone lub niesolone, prażone na sucho na patelni lub w piekarniku, jako dodatek do jogurtów, sałatek czy mięs. Dopiero w takiej postaci przyniosą naszym organizmom spodziewaną korzyść.


Aromatika zachęca natomiast do skorzystania z oferty firmy u zakupu mieszanek bakaliowych – złożonych z najszlachetniejszych orzechów i rodzynek z dodatkiem (lub bez) chipsów bananowych. 1 łyżka dziennie wymieszana z płatkami owsianymi i dodana do kubeczka jogurtu naturalnego czy owocowego zamieni się w bardzo szybkie i łatwe do przyrządzenia, pyszne i odżywcze pierwsze lub drugie śniadanie. Ewentualnie zdrową i pełnowartościową przekąskę do schrupania w godzinach pracy. 

czwartek, 12 listopada 2015

Siano na talerzu

Czy wam również zdarzyło się zauważyć, że smak i aromat warzyw i owoców baaardzo odbiega o tego, co pamiętają nasze podniebienia z czasów dzieciństwa i młodości? Czy wy również coraz częściej słyszycie od znajomych opinie w stylu "Wczoraj byliśmy u teściów na działce i przywiozłem od nich trochę swojskich pomidorów, jejku, co za smak!" ? Czy wam również zdarza się zachwycać ogórkowym zapachem ogórka, paprykowym smakiem papryki albo rzodkiewkową, ostrą nutą rzodkiewki? Czyli czymś, co powinno być normalne, a coraz częściej staje się wyjątkiem? I to nawet w przypadku produktów kupowanych od pana Zdzisia na bazarku?


Niestety od kilkunastu lat zauważyć można tendencję to stałego pogarszania parametrów organoleptycznych żywności, choć w ostatniej dekadzie zjawisko to osiągnęło zatrważające rozmiary. Na talerzach królują pomidory o smaku trawy, bezwonne pieczarki, tekturowe jabłka, dmuchane truskawki i plastikowe kalafiory. Kiedy moja matka gotowała zwykłą marchewkę z groszkiem na obiad, warzywami pachniał cały dom. Gdy kroiła w kuchni cebulę, dwa pokoje dalej wszyscy płakali razem z nią. A jeden ząbek czosnku z powodzeniem wystarczał do aromatyzowania kotletów mielonych dla całej rodziny. Dzisiaj o tym, że mam do czynienia z cebulą wiem dopiero wtedy, gdy przypadkiem za mocno podsmażę ją na patelni, a czosnek można spokojnie zjeść w kanapce i nawet jeśli nie umyjemy zębów, po godzinie woń oddechu wraca do normy…

Pomidory z supermarketu
Pomidory z ogródka teściowej
Wychodziłoby na to, że marchewka z dziś nie jest równa marchewce z wczoraj. Ale przecież, o ile można mówić o różnicy w jakości produktów przetworzonych, np. wędlin, to mówienie o różnicy w jakości karotki sprzed dwudziestu lat i obecnej trąci absurdem. Ewentualnie szala zwycięstwa przechyla się, paradoksalnie, na korzyść tej ostatniej. Wyrośnięta, dorodna, jednolicie wybarwiona w miejsce pamiętanej z dzieciństwa, fikuśnie poskręcanej i pełnej czarnych kanalików wyżartych przez robale… Więc w czym tkwi przyczyna jest bezsmaku? Ogólnie rzecz ujmując: właśnie w tym jej pięknym wyglądzie. A konkretnie: łańcuchu procesów prowadzących do uzyskania wspomnianego piękna. Czyli: praktycznej likwidacji sezonowości produktowej, promocji tzw. "zrównoważonego rolnictwa", zmianie systemu magazynowania i dojrzewania płodów rolnych, pogorszeniu jakości dostępnej wody oraz… praktycznym ujednoliceniu odmian produktowych. Po bliższej analizie okazuje się, że faktycznie ten pomarańczowy kawałek korzonka kupowany dziś w sklepie i podpisany jako "marchewka" ma już niewiele wspólnego z produktem, jaki królował na naszych talerzach jeszcze dwadzieścia lat temu.

Naturalna sezonowość i jej sztuczny brak

Święta Bożego Narodzenia bez pomidorów? Wielkanoc bez małosolnych ogórków domowej produkcji? Brak zupy marchewkowej w maju i czerwcu? - to dzisiaj sytuacje praktycznie niewyobrażalne, choć do niedawna (dla naszych matek i babć) całkiem normalne. Występowało coś, co nazywało się sezonowością produktów. Truskawki dojrzewały w czerwcu - przez dwa tygodnie człowiek obżerał się truskawkami, bo w pozostałych 50 tygodniach roku truskawek nie było (chyba że babci udało się trochę zamrozić albo litościwie przerobiła je na dżem). W lipcu dojrzewały ogórki? To się jadło ogórki we wszelkich możliwych postaciach, by w sierpniu zastąpić je papryką (na zmianę z porzeczkami), a we wrześniu - winogronami. Na święta czasem były gruszki, ale tylko odmiany konferencja, którą zbierało się z drzew późną jesienią  i która jako jedna z niewielu była w stanie przetrwać kilka miesięcy przechowywania. To, czego nie dało się przejeść, przerabiano: marynowano, konserwowano, kiszono, kwaszono, suszono i mrożono.

Teraz jest inaczej - klient wymaga, więc klient ma. Pełna gama warzyw i owoców dostępnych jest praktycznie od ręki przez cały rok, a jedynym wyznacznikiem poziomu ich konsumpcji jest cena i zasobność portfela nabywcy. Czy to znaczy, że brzoskwinie dojrzewają teraz w lutym? Nie. Ale gruntownie zmienił się sposób zbierania, magazynowania i dystrybucji płodów rolnych. Za względu na wymogi narzucone przez głównych odbiorców (wielkie sieci handlowe), owoce i warzywa zbiera się właściwe zielone i przez długie miesiące przechowuje w specjalnych komorach sztucznie spowalniając proces dojrzewania (a jednocześnie chroniąc przed zgniciem). Następnie, tuż przed planowanym transportem do sklepu, równie sztucznie poddaje działaniu środków przyspieszających dojrzewanie, w taki sposób, by produkt dotarł do sklepu docelowego w stanie "w sam raz" do konsumpcji. Niestety nie ma szans, żeby taki owoc lub takie warzywo smakowało jak to z babcinej piwniczki.

Raz a dobrze

Takie jabłka jedzą nasze dzieci
Takie jabłka pamiętam
z dzieciństwa
Jak wspomniałam, wiele produktów zbiera się zielonych. Siłą rzeczy ich smak i zapach różnią się od warzyw czy owoców, które w naturalny sposób dojrzały na świeżym powietrzu, w pełnym słońcu i czerpiąc pełnię składników odżywczych z gleby. Tego rodzaju proces znajduje uzasadnienie w przypadku towarów importowanych (np. cytrusów do Polski, które muszą przetrwać długi, niekiedy kilkutygodniowy rejs i okres, jaki dzieli je od przybycia do portu a rozwiezieniem do sklepów w całym kraju), ale dlaczego stosowany jest do wszystkich, również rdzennie rodzimych płodów rolnych, które z powodzeniem można byłoby zbierać tuż przed podaniem na stół? I tu znów kłania się skala produkcji. Coraz większe i rozleglejsze gospodarstwa wymagają optymalizacji. Nie da się co drugi dzień skontrolować kilkudziesięciu hektarów sadu dla zebrania akurat tych jabłuszek, które już nadają się do jedzenia, ale już za kilka dni zaczną gnić na drzewie, więc fajnie byłoby je sprzedać. Coś, co było możliwe w małych, rodzinnych gospodarstwach, na plantacjach jest nie do zrealizowania. Zbiór jest jeden i dla zagwarantowania zysku musi odbyć się zanim owoce zaczną dojrzewać.

Niesłusznie pomijana woda

Jednym ze sposobów promocji owoców i warzyw jest wskazywanie na ich "ekologiczność", przez co rozumie się brak zastosowania pestycydów w procesie ich uprawy. Tymczasem, zdaniem agronomów, bycie lub nie produktem ekologicznym nie przesądza o smaku owocu czy warzywa. Jakkolwiek oczywiście ma wpływ na ilość chemii wprowadzanej do organizmu, to na smak i aromat - nie. Natomiast bardzo duże znaczenie dla tych własności ma jakość wody czerpanej przez roślinę ze środowiska. Warzywa i owoce składają się nawet w 70-95% z wody, która pobierana jest przez roślinę wraz ze związkami mineralnymi wraz z podłoża. Jeśli woda ta pełna jest zanieczyszczeń (np. zebranych przez deszczówkę wprost z atmosfery, albo pochodzących z niskiej jakości wód gruntowych), to siłą rzeczy będzie to miało wpływ na ostateczny smak zebranych owoców. A chyba wiadomo, jak wygląda kwestia ochrony środowiska w naszym kraju...

Grzech nasz powszedni

Marchewka dostępna w sklepach
Marchewka - prosto z własnego
ogródka
My sami, jako konsumenci, też nie jesteśmy bez winy jeśli chodzi o pogorszenie własności organoleptycznych warzyw i owoców. Z ręką na sercu odpowiedzcie na pytanie: mając do wyboru marchewkę poskręcaną i powykrzywianą i prostą, którą kupicie? Albo trzymając w ręku parchate jabłko i owoc o równej, gładkiej skórce, który wybierzecie? Otóż nawet świadomi konsumenci bardzo często łapią się w pułapkę pięknego wyglądu. I dobierają papryczki wolne od załamań i plamek na skórce, albo brzoskwinie o idealnie okrągłym kształcie i zbliżonych rozmiarów, podczas gdy "najbrzydsze" owoce zawsze zalegają nietknięte, nierzadko wyrzucane potem na śmietnik. Szczerze przyznaję, że też kilka razy złapałam się na odkładaniu na bok jakiejś mniej wyględnej śliwki czy gruszki, bo bardzo ciężko jest zwalczyć tkwiąc głęboko w podświadomości stereotypy "brzydkie jest niezdrowe". A tym bardziej, gdy chodzi o mamę wybierającą owoce, jakie za chwilę poda swojemu dziecku (tak, umysły też płatają nam figle, drogie mamy!).

Nie ma więc co się dziwić, że wszyscy sprzedawcy, dla minimalizacji strat, starają się oferować do sprzedaży wyłącznie najładniejsze produkty o najlepszej prezencji. Te z plamkami, załamaniami, rozcięciami, nierównym kolorytem, nieforemne i poskręcane są odrzucane lub skupowane po rażąco niskich cenach. Z tego powodu również rolnicy zainteresowani są prowadzeniem upraw wyłącznie odmian gwarantujących zyski. A stąd już tylko krok do stosowania rozwiązań oferowanych przez współczesną naukę, czyli modyfikacji genetycznych. Modyfikowane genetycznie owoce i warzywa, odporne na susze, na przelanie, na robaki, na brak słońca, na grzyby i inne choroby roślin powoli wypierają tradycyjne, rodzime odmiany. Zapewniają zawsze dorodne plony zawsze dorodnych i  zawsze takich samych (niczym odlanych z formy) owoców czy warzyw. Niestety - jak do tej pory wysiłki genetyków koncentrowały się prawie wyłącznie na zagwarantowaniu wysokiej wydajności zbiorów i właściwego wyglądu produktu końcowego odpornego na uszkodzenia powstające w transporcie, podczas gdy zapomniano o takim szczególe, jak smak tworzonych w laboratoriach hybryd. I choć ten błąd teoretycznie wydaje się możliwy do naprawienia, to pytanie brzmi, czy ktoś, prócz samych konsumentów, będzie tym zainteresowany?
Każdego roku w samych tylko
Stanach Zjednoczonych
wyrzuca się 20% zbiorów -
tylko dlatego, że są "brzydkie"

Wygląda na to, że póki króluje handel supermarketowy, póki dotacje rolnicze kierowane będą do dużych producentów rolnych, a polityka państwa nie zmieni się i promować będzie rozwój wyspecjalizowanych i bardzo dużych gospodarstw rolnych, raczej nie mamy co liczyć na powrót pomidorów o smaku prawdziwych pomidorów. Jednak, mimo że pole manewru nie jest zbyt szerokie,  wcale nie jesteśmy odgórnie skazani na konsumpcję plastiku. Po prostu:

- kupujmy owoce i warzywa sezonowe. Truskawki w czerwcu, kalafiory w lipcu, paprykę w sierpniu, a jabłka we wrześniu i październiku, zostawiając cytrusy na zimę. Wtedy mamy największe szanse, że trafimy na produkty świeże, a nie miesiącami magazynowane, choćby w najlepszych nawet warunkach. Decydując się na zakup "ogórków gruntowych" w grudniu trzeba mieć świadomość, że wyhodowano je gdzieś hen, daleko, daleko w ciepłych krajach, zatem musiały zostać zebrane na długo przed naturalnym dojrzeniem, aby wytrzymać dystrybucję i transport. Ewentualnie pochodzą ze sztucznie doświetlanych szklarni, więc naturalnego słońca w życiu nie widziały na oczy;

- w pozostałych miesiącach roku można ratować się produktami mrożonymi lub przetworzonymi zgodnie z tradycyjnymi recepturami (np. ketchup, marynowana papryka, kiszona kapusta i kwaszone ogórki, etc.).

Brzydkie smakuje lepiej!
- uważajmy na targach. Jeszcze do niedawna kupowanie na targu wydawało się stuprocentową gwarancją nabycia produktów "prosto od chłopa", czyli w miarę naturalnych, bez lub ze znikomą zawartością chemii, niepryskanych, itp. Niestety, te czasy to już przeszłość, nawet w małych miastach i miasteczkach! Jeśli w skrzynkach leżą równej wielkości jabłuszka pozbawione plamek, albo domyte do czysta ziemniaki, marchewka bez śladu ziemi, nieprzebarwione pomidory albo nienadgryziony przez robaka brokuł - jest duża szansa, że produkty pochodzą z hurtowni rolnej (tej samej, co zaopatruje supermarkety) i będą podobnie trawiaste w smaku;

- a osoby z możliwościami (czyli dużą ilością wolnego czasu, zdrowiem i jeszcze kawałkiem własnego ogródka) mogą pokusić się o utrzymanie kilku własnych, osobistych krzaczków pomidorów czy papryki. Różnica w smaku własnoręcznie wyhodowanych warzyw będzie horrendalna, a satysfakcja z udanej uprawy - dokładnie odwrotnie proporcjonalna do frustracji z powodu zakupu kolejnego kilograma warzyw o smaku papieru.

A na koniec zachęcam do gotowania warzyw na parze. Jeśli nie z powodów dietetycznych, to dla smaku właśnie. Przygotowane w ten sposób jarzyny zachowują daleko więcej naturalnego aromatu, niż gotowane w wodzie, w której, pod wpływem działania temperatury, większość związków aromatycznych ulega bezpowrotnemu rozproszeniu w roztworze.

czwartek, 29 października 2015

Dieta, o której milczą reklamy

Dzisiaj kilka słów o mitach żywieniowych oraz dietach "cud", których cudowność polega wyłącznie na skutecznym nabijaniu kabzy ich twórcom, i równie skutecznym wywoływaniu frustracji u ludzi pragnących rzeczywiście schudnąć.


Do napisania tego postu skłoniły mnie niezwykle nachalne reklamy atakujące zewsząd na każdym dosłownie większym portalu internetowym, a obiecujące mi uzyskanie figury modelki bez wysiłku, bez wyrzeczeń, łez, bólu i potu. Jedna kapsułka, góra dwie dziennie, które sprawią, że za miesiąc będę wyglądać jak młoda bogini, bez zbędnych fałdek, obwisłości i trzęsącego się tu i ówdzie tłuszczyku. Dieta żon piłkarzy, sposób na schudnięcie stosowany przez modelki, aktorki, celebrytki z ziemi rodzimej czy zza oceanu, które swoimi nazwiskami gwarantują jej skuteczność. W końcu jak ONE wyglądają - podziwiać można codziennie w mediach. Czy ja mam być gorsza? Przecież podobny sukces jest na wyciągnięcie ręki! Wystarczy zarejestrować się na stronie producenta odchudzającego suplementu diety (a czasem nawet jest to zbędne), kliknąć ikonkę "kup teraz", zapłacić (choć dopuszcza się płatność w czasie odbioru), po czym zażyć pigułkę i rozsiąść się wygodnie w fotelu, czekając, aż nadmiar naszego tłuszczu cudownie wyparuje. Do tanich te kapsułki z pewnością nie należą, ale przecież płaci się za wygodę. I skuteczność. Bo skoro tak fajnie działają, i potwierdza to zdjęcie Mariolki z Bytomia, co w miesiąc zrzuciła 15 kg, to przecież muszą być skuteczne, prawda? Ewentualnie można się przemóc i zacząć stosować którąś z tzw. diet cud, na których to przyjaciółka koleżanki sąsiadki naszej babci straciła 10 kg w dwa tygodnie. Wymaga to nieco wysiłku, ale jest też nieco tańsze, a efekt - ma być porównywalny. Tylko od nas zależy, którą drogę wybierzemy. Nagroda jest jedna: piękne, szczupłe ciało.

Jedna z jakże sugestywnych
reklam
Jak to zachęcająco brzmi: w ciągu zaledwie kilku tygodni rozwiązać problem narosły przez lata złych nawyków żywieniowych, i to przez zachowanie łatwej, miłej i przyjemnej diety, polegającej na stosowaniu dwóch czy trzech prostych zasad, zazwyczaj żywieniowych. Szach-prast, jeden ruch ręką i problem znika. Prawdopodobnie właśnie dlatego tyle osób pragnących schudnąć nagle zastępuje śniadanie wodą z cytryną, zmienia pszenne bułeczki na pełnoziarniste pieczywo, podczas spaceru opiera ciężar ciała głównie na palcach u nóg, obwija biodra folią stretchową, zaczyna pochłaniać hurtowe ilości bakłażanów (albo ananasów, albo karczochów, albo brzoskwiń w syropie), albo zjada każdy składnik posiłku oddzielnie, albo bez umiaru popija zieloną herbatę (albo napar z żeń-szenia, wyciąg z guarany, etc) - wymieniać można długo. Z boku może się to wydawać głupie. I w zasadzie jest. Problem w tym, że wszystkie wspomniane "cudowne" sposoby na zrzucenie wagi propagowane są przez sieć i drukowane czasopisma (adresowane głównie do kobiet), a ich skuteczność podpierana jest różnego rodzaju badaniami, co jednak ciekawe - nigdy nie wymienionymi z nazwy. Zdarza się również, że wyniki tych badań bywają komentowane przez różnej maści "specjalistów" - osoby o zmyślonych imionach i nazwiskach, podpisanych jako dietetycy lub nawet doktorzy (choć próżno szukać ich w spisie praktykujących lekarzy albo na listach absolwentów wyższych uczelni), a całość opatruje się sterylnym zdjęciem młodej, uśmiechniętej osoby w białym / niebieskim / zielonym kitlu. To dodaje tym cud-zaleceniom odchudzającym powagi, autentyczności i autorytetu, mimo że na chłopski rozum mogą być kompletną bzdurą.

Publikacje dotykające tematyki żywieniowej pełne są różnego rodzaju mitów, przekłamań i oszustw. Niektóre opierają się na przestarzałych, dawno obalonych zaleceniach (np. sprzed blisko czterdziestu lat, jak to o zakazie jedzenia więcej niż trzech jajek tygodniowo), inne - wyłącznie na sugestywnych teoriach i niezwykle przekonująco brzmiących sugestiach sprzedawców cudownych specyfików odchudzających.  

Naprawdę wierzysz,
że to ta sama dziewczyna ???
Tym niemniej wszystkie oszustwa dotyczące odchudzania mają wiele wspólnego. Amerykański instytut żywienia Academy of Nutrition and Dietetics definiuje diety "cud" jako: obiecujące bardzo szybką utratę wagi, zalecające spożywanie dużych ilości jednego rodzaju produktu lub zakazujące spożywania określonej grupy produktów, dopuszczające spożywanie wyłącznie określonych kombinacji produktów, określające bardzo ścisłe menu oraz twierdzące, że dla zrzucenia wagi nie jest konieczny żaden wysiłek fizyczny. Każda dieta odchudzająca, która spełnia choć jeden z wymienionych punktów, powinna zapalić czerwone światełko alarmowe w umyśle osób pragnących ją zastosować.

Można próbować po kolei obalać poszczególne mity, ale praktycznie niemożliwe jest wymienić wszystkie przekłamania krążące w sieci dotyczące diet odchudzających. Spróbuję więc przekrojowo naświetlić temat:

Diety promujące jeden składnik żywieniowy

Faktyczni, dyplomowani dietetycy bezustannie powtarzają: nie istnieje żaden cudowny produkt żywnościowy odpowiedzialny za chudnięcie. Dieta to kombinacja produktów żywnościowych o globalnie prozdrowotnym charakterze, nie ma potrzeby ścisłego wykluczania praktycznie niczego, co najwyżej zalecane jest ograniczenie spożywania niektórych składników (np. żywności z dodatkiem cukrów). Tymczasem z łatwością można znaleźć diety bazujące na wyłącznie jednym produkcie. Wystarczy wspomnieć o bardzo popularnej diecie kapuścianej, czy nieco mniej znanej w Polsce, za to święcącej triumfy na zachodzie Europy - diecie karczochowej, które mają oczyszczać organizm i powodować rekordowo szybkie tracenie na wadze. Po zapoznaniu się ze szczegółowymi zaleceniami obu reżimów żywnościowych jak na dłoni widać, że spełniają właściwie wszystkie przesłanki "diety cud", w związku z czym należałoby do nich podejść z dużą dozą nieufności. W rzeczywistości bazują bowiem na drastycznym ograniczeniu ilości kalorii dostarczanych do organizmu. Kapusta czy karczoch nie posiadają cech odróżniających ich w jakiś szczególny sposób od innych jarzyn - można je zastąpić dowolnym innym warzywem uzyskując identyczne rezultaty. Czyli nagłą, szybką utratę kilogramów w początkowym okresie stosowania diety z powodu ograniczenia dostarczanej energii, zakończoną spektakularnym efektem jo-jo i powrotem do dawnej, lub jeszcze większej wagi po zakończeniu głodówki.

Reklamy cudownych środków
nie są domeną wyłącznie polskich
serwisów
Inne diety cud bazują na zastosowaniu suplementu zastępującego jedzenie lub oddziałującego na procesy trawienne i metaboliczne. Te diety pozostają szeroko reklamowane w Internecie za pomocą licznych ogłoszeń i polecane są przede wszystkim przez… samych producentów danego środka. Przykładowo - ostatnio coraz głośniej na temat suplementu diety zawierającego wyciąg z mango afrykańskiego Irvinga Gabonensis. Reklamowany jest jako spalacz tłuszczu, regulator apetytu, eliminator toksyn, a nawet środek wpływający na działanie układu hormonalnego. Tymczasem rzeczywistość jest brutalna - to nic więcej, niż zwykły owoc tropikalny. Owszem - bogaty w witaminy i minerały, ale pozbawiony przypisywanych mu super-właściwości. Albo Garcinia Cambogia - cudowna azjatycka roślina obfitująca w rzekomo odchudzający kwas hydroksyoctowy (lepiej brzmi niż swojska nazwa kwas glikolowy, używany do produkcji kosmetyków). I tak właśnie dzieje się w przypadku większości odchudzających suplementów diety, które reklamowane są jako wybitnie skuteczne środki, których rzeczywistego działania nikt tak naprawdę nie weryfikuje.

Diety zakazujące spożywania określonego rodzaju produktów

Kup modelce spodnie za duże
o pięć numerów i udawaj, że jej
figura to efekt diety
Tego rodzaju diety należą do szczególnie modnych. Na przykład dieta wysokobiałkowa - nie ma chyba osoby, która nie słyszała o reżimie jedzeniowym opracowanym przez Pierra Dukana, byłego już lekarza z Francji (w 2014 r. został skreślony z listy osób posiadających prawo praktykowania medycyny). Na fali pierwszego sukcesu dieta przekształcona została przez swojego twórcę w rodzaj filozofii wyznawanej przez rzesze zwolenników, gotowych wydać majątek za nowe przepisy. Albo dieta alkaliczna, zakazująca spożycia określonego rodzaju żywności, która ma rzekomo zakwaszać organizm - w rzeczywistości bazuje na teorii, która nigdy nie została potwierdzona. Jak twierdzą biochemicy, organizm każdego człowieka utrzymuje poziom pH na bardzo wyrównanym poziomie, zaś jedzenie może wpływać jedynie na poziom kwasowości moczu. A ten wskaźnik nie ma większego wpływu na funkcjonowanie naszego ciała. Słowo "alkaliczny" brzmi jednak egzotycznie, zaś "zakwaszanie" kojarzy się negatywnie - i tak, na zasadzie zwykłych przeciwieństw, autorzy absurdalnej diety budują wokół niej otoczkę naukowości, sprzedając swoje zalecenia żywnościowe za grube pieniądze.  

Diety dopuszczające określone kombinacje składników

Coś dla siebie znajdą również zwolennicy diet zróżnicowanych, które proponują spożywanie posiłków złożonych ze ściśle określonej ilości i rodzaju składników. Powołując się na modne hasło "metabolizm" zalecają oddzielne jedzenie każdego rodzaju makroelementów (węglowodanów, protein i tłuszczów), ze względu na odmiennie przebiegające procesy ich trawienia. Tymczasem nie istnieją żadne rzetelne badania naukowe na ten temat. Tylko jedno, którego wyniki opublikowano w 2000 r. w International Journal of Obesity, polegało na obserwacji dwóch grup osób pozostających na diecie odchudzającej. Jedna grupa spożywała posiłki skomponowane z różnorodnych składników żywnościowych, podczas gdy druga - posiłki jednorodne, zawierające wyłącznie jeden rodzaj makroelementów. Eksperyment ujawnił brak wyraźnych (istotnych statystycznie) różnic w tempie chudnięcia między oboma grupami. Ale jeśli dasz wiarę zapewnieniom twórców tej teorii dietetycznej, musisz zapłacić za informacje co i kiedy spożywać, co można łączyć, a co nie powinno nawet leżeć obok siebie na jednej półce w lodówce. 

Diety dopuszczające bardzo surowe menu

Wymagają od osób pragnących schudnąć precyzyjnego liczenia kalorii i wręcz matematycznej precyzji, zupełnie jakby ciało człowieka było maszyną poruszaną wyłącznie silnikiem, z wyłączeniem pozostałych układów - np. czynnościami trawiennymi, wpływem hormonów, czy całością procesów zachodzących w organizmie. Wielu przykładów, że to wcale nie działa zgodnie z założeniem, dostarczają badania dotyczące wpływu konsumpcji suszonych owoców czy awokado, z góry odrzucanych przez każdą dietę z powodu swojej kaloryczności. Tymczasem związek między ich spożyciem a otyłością jest dokładnie odwrotny. To oczywiście nie oznacza, że wymienionej wyżej produkty przyspieszają tracenie na wadze, lecz wskazuje, że kwestie dietetyki pozostają daleko bardziej złożone, niż proces sumowania kalorii. Ta sama ilość energii może bowiem zostać szybko spalona/zużytkowana, bądź odłożyć się w postaci tłuszczyku.  

Diety, które zwalniają z ćwiczeń fizycznych

Aż trudno uwierzyć,
jak wiele osób daje się na to nabrać
Rzadko kiedy opinie lekarzy i naukowców pozostają tak zgodne, jak w przypadku diet odchudzających - każdemu procesowi chudnięcia powinna towarzyszyć aktywność fizyczna. Chociaż nie jest to czynnik decydujący (chyba że chodzi o ćwiczenia szczególnie intensywne), to jednak niezbędny dla zachowania pełni zdrowia do długiej starości. Tymczasem wiele pseudonaukowych opinii skupia się na propozycjach absurdalnych ćwiczeń mających na celu przekonanie osoby odchudzające się, że w ten sposób wspomaga cały proces tracenia na wadze. Przykłady? Spotkałam się z zaleceniem, że spacerując wystarczy opierać ciężar ciała na palcach u nogi. Albo że wystarczy pięć minut dziennie leżeć na ręczniku zwiniętym w ciasny wałek i włożonym pod plecy na wysokości krzyża - na wzór japoński. Albo że trzeba obwinąć się folią stretch na 15 minut dziennie, to wyszczupli się wybrane partie ciała. Tymczasem nie ma szans, by wysiłek porównywalny z kiwnięciem palcem efektywnie pomógł komukolwiek w odchudzeniu się. Co najwyżej sprawi, że nabawimy się bólu kręgosłupa.  Jest to jednak dobry i działający na wyobraźnię sposób przekonywania naiwnych osób, że możliwe jest uzyskanie dobrych efektów przy minimalnym zaangażowaniu. Jeśli zestawić to z propozycją zażywania pastylki "na odchudzanie" można być w zasadzie pewnym, że klientów nie zabraknie…


Sekret udanej diety - RUCH
Jak mówią prawdziwi dietetycy: nie istnieje żaden cudowny produkt, który w ciągu kilku tygodni rozwiąże nasze problemy zdrowotne bądź związane z nadmierną tuszą, na które sami pracowaliśmy długie lata życia. Jedyne, co naprawdę oferują suplementy, to czcze obietnice dla borykających się z nadwagą, i dobre zyski dla producentów tych specyfików. Którzy zacierają ręce patrząc na potencjał rynku. Aż 72% Polek przyznaje bowiem, że przynajmniej raz w życiu było na diecie, ale tylko niespełna jednej piątej udało się trwale pozbyć nadwagi. I, jeśli przyjrzeć się bliżej, żadna z osób, której ostatecznie udało się osiągnąć wymarzoną sylwetkę, nie uczyniła tego na diecie kapuścianej czy zjadając magiczne kapsułki "slim", albo wkładając sobie zwinięty w rulonik ręcznik pod plecy. Sekret ich sukcesu tkwił w rozsądnej i trwałej zmianie zarówno nawyków żywieniowych, jak i całego trybu życia. Nie da się schudnąć przed telewizorem - niestety zbędny tłuszcz trzeba wypocić. Choćby na rowerze albo podczas spaceru, ale jednak w ruchu. Jednym słowem: żeby ruszyć nadwagę, trzeba najpierw ruszyć tyłek. Ale przecież żaden z producentów odchudzających suplementów diety nie napisze o tym w reklamie. Żaden nie będzie propagował hasła: "jedz mniej + zacznij ćwiczyć = chudnij". Dalej za grube pieniądze będą sprzedawać marzenia dbając o to, by przypadkiem żaden z ich klientów nie osiągnął celu, bo to znaczyłoby przecież odcięcie źródełka całkiem potężnych przychodów.


Ps. Figura modelki - przedmiot pożądania milionów kobiet... 


Tak wygląda ideał piękna
lansowany przez dyktatorów mody.